niedziela, 13 stycznia 2013

Dzień Świstaka

Kiedyś dałem sobie wmówić, że jest bardzo fajna gra, w której trzeba myśleć, kombinować, bawić się w unikanie światła, a akcje na Rambo kończą się szybkim zgonem. Nie zaprzeczę, fajna pozycja. Kontynuacja była jeszcze lepsza, a część trzecia to po prostu mistrzostwo w swojej klasie. Później coś się pokiełbasiło, ale tragedii nie było. Niestety dopiero niedawno zostałem uświadomiony, że nie grałem w skradanki, a w Dzień Świstaka*. Choć ten Phil, nazywał się Fisher, Sam Fisher.
Z serią Splinter Cell mam styczność praktycznie od jej początków. Pierwsza część urzekła mnie w chwili, gdy ją odpaliłem. I to do tego stopnia, że mimo sporej liniowości, ukończyłem ją kilkanaście razy. Co z tego, że w zasadzie prawie każda misja była spacerkiem po tunelu, a większość przeszkód dało się obejść tylko w jedyny słuszny sposób, skoro i tak było przy tym sporo zabawy. Krycie się w cieniu, skradanie, ogłuszanie i unikanie npców zamiast strzelania do wszystkiego co skacze po ekranie, były wystarczającą nowością, aby chciało się grać. Do tego jeszcze w miarę ciekawa fabuła pchająca wszystko do przodu. Odsłona druga, czyli Pandora Tomorrow była stuprocentową kontynuacją. Dostawaliśmy bowiem do zabawy dokładnie to samo, co w części poprzedniej z lekkim tylko szlifem znanych mechanik i w nowym pudełeczku. I nie trzeba było niczego więcej, aby stracić przyjemnie kilkanaście godzin z życia. Jednak twórcy gry udowodnili, że wciąż można dodać sporo rzeczy do swojego produktu i stworzyć grę jeszcze lepszą.
Mowa oczywiście o części trzeciej, czyli Chaos Theory. Najlepsza odsłona serii i jedna z najlepszych gier w swoim gatunku. W tym rozdziale przygód Sama nie tylko dostaliśmy do zabawy po raz kolejny dobrze nam znane elementy, ale też bardzo zadowalającą ilość nowych opcji oraz zmian. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczymy, jest poprawiona grafika. Zdecydowanie lepsza i bogatsza w szczegóły niż poprzednio. Przed graczem postawiono też masę nowych wyzwań. Teraz każda misja poza zadaniem głównym miała też cele drugoplanowe oraz poboczne, które choć nie były koniecznie do ukończenia gry, wprowadzały kosmetyczne zmiany do kolejnych etapów, gdy je wykonaliśmy. Niby nic, a cieszy. Zwłaszcza, że teraz każda misja była punktowana na koniec, co piekielnie motywowało to ponownego rozegrania etapu i walki o lepszy wynik. Nie można też zapomnieć o konstrukcji poziomów. Choć wciąż były dosyć liniowe, zbudowano je tak, że o wiele częściej mogliśmy przejść dany etap na kilka różnych sposobów. Nie zapomniano także o Samie, który nie tylko dostał do łapki nóż pozwalający rozcinać materiały oraz uciszać krzykaczy, ale mógł w końcu przeciągnąć przez barierki co niektórych i cieszyć się widokiem spadającego przeciwnika (wiem, jestem chory XD). Z tej gry po prostu czerpie się masę przyjemności. Nawet jeśli trzeba każdy fragment powtarzać po kilkaset razy, to naprawdę warto to robić.


Cisza przed burzą

Apetyt rośnie w miarę jedzenie i po trzech odsłonach znakomitej serii wymagania graczy stały się spore. Niestety czwarta część znana jako Double Agent okazała się dosyć średnia. Powodem takiego stanu rzeczy były dość spore zmiany wprowadzone przez twórców. Na dobry początek zrezygnowano z ciągłego działania w nocy. Teraz sporą część zadań wykonywaliśmy za dnia. Pociągnęło to za sobą także zmiany w systemie dostrzegania Sama przez milusińskich. W poprzednich grach system ten był parostopniowy i w zależności od oświetlenia (tudzież zacienienia) miejsca, w którym przykucnął nasz amerykański ninja, był on łatwiejszy lub trudniejszy do wykrycia. Teraz ograniczało się to do tego, że bohater był albo widoczny, albo niewidoczny. Można tę zmianę usprawiedliwiać oczywiście misjami za dnia, jednak piekielnie potrafiła ona człowieka wnerwić. Wystarczyło bowiem przesunąć się niewłaściwie o jeden piksel, by po raz setny wczytywać ostatni zapis gry. Po prostu upierdliwe.
Kolejną większą zmianą było przerzucenie opowiadanej historii na nowe tory, o czym w zasadzie mówi sam tytuł. Zamiast prostego marszu od zadania do zadania i pracy dla dobra oraz bezpieczeństwa (i innych takich bredni) na rzecz najbardziej wścibskiego chyba narodu świata, tym razem zostajemy zmuszeni do gry na dwa fronty. Widać to także w systemie misji. Wszystkie misje główne i poboczne wpływają teraz na reputację u naszych pracodawców (agencji oraz terrorystów, u których robimy za kreta). Odpowiednie wykonanie lub niewykonanie podsuwanych nam celów zmieniało naszą reputację u obu stron, a stracenie zaufania jednej z nich po prostu kończyło grę. Te dwa elementy miały bardzo duży potencjał, który niestety zmarnowano w sposób podręcznikowy. Cała historia kończy się chyba szybciej niż zaczyna, pozostawiając kilka niewielkich dziur w fabule. Natomiast pełna utrata zaufania była wręcz sztuką i przypadkowo nie dało się skopać gry w ten sposób.
Nie powiem jednak, że Double Agent to gra beznadziejna. Momentami była nawet przyjemna. Jednak pomysły wydawców z większymi zmianami w serii oraz chęcią wydawania kolejnych części rok po roku są aż za bardzo widoczne. Na tym jednak nie koniec.


Nowa nadzieja? Niestety!

Ubisoft postanowił iść za ciosem i w następnej części o podtytule Conviction wprowadzić jeszcze więcej zmian do serii. Pierwsze wieści wyglądały dla jednych zachęcająco, dla innych odpychająco. Opierając się na doniesieniach i pierwszych filmach z rozgrywki, tym razem mieliśmy dostać coś bardziej na wzór Hitmana lub też Assassin's Creed. Nasz bohater, odziany już nie w specjalistyczny kombinezon, a w gustowny, żulowy płaszczyk, stara się odkryć kto i dlaczego wpakował go w wielkie kaka i zrobił z niego wroga narodu. W tym celu ukrywanie się w cieniu miało zastąpić wtapianie się w tłum, a drogie gadżety miały iść w odstawkę na rzecz kluczy nastawnych, koszy na śmieci oraz zabawek odebranym pokonanym przeciwnikom. Mi pomysł się bardzo spodobał. Ktoś z Ubisoftu był raczej nieco innego zdania, popatrzył też pewnie na przewidywania zysków ze sprzedaży i w późnym etapie produkcji grę zaczęto robić praktycznie od nowa.
Po jakimś czasie pojawiły się pierwsze doniesienia o starym-nowym projekcie. I tu już nie byłem tak zadowolony. Co prawda seria miała pozostać przy skradaniu i ukrywaniu się w cieniu, jednak głośno rozpowiadano, że tym razem ma być tyle akcji, ile tylko da się wycisnąć. Miało być szybciej, ostrzej i brutalniej. Zapowiedziano także niezwykły system, który pozwalał zaznaczyć kilku przeciwników, a następnie wyeliminować ich w szybki sposób. Dlatego gry nie kupiłem. Nie mówię przy tym, że jest to zła produkcja. Po prostu to co widziałem, ani trochę nie skusiło mnie do zagrania w nią. Jakoś mi ta widowiskowość nie bardzo pasuje do serii. Może kiedyś się skuszę, a nuż uda się nie zwracać uwagi na pierwszą część tytułu, a co za tym idzie, na pewne zmiany względem poprzednich części.
Podobnie mam również z zapowiadaną najnowszą odsłoną cyklu, czyli Blacklist. Niby ma wrócić stary Sam i jego zabawki, kochane przez wszystkich trzy zielone światełka i ciche przemieszczanie się miedzy osłonami, ale... Właśnie, filmy z rozgrywki pokazujące dość widowiskową akcję oraz głównego bohatera (już nieco wiekowego), który po pionowych skałach skacze zwinniej niż małpa po drzewach, także mnie nie zachęcają do sięgnięcia po ten tytuł, kiedy już wyjdzie. Chyba po prostu poczekam, aż się nadzieję na nie za kilka groszy. Się zobaczy....

------------
* by Wonziu