niedziela, 4 stycznia 2015

Gratulujemy Totalnej Anarchii

Na lata przed genialną historią złodziei z Los Santos, dekadę przed opowieścią o imigrantach w Liberty City, pięć lat przed legendą Vice City powstała gra prostsza, wręcz prymitywna. Niemal niegrywalny obecnie tytuł będący początkiem jednej z największych marek w branży wirtualnej rozgrywki. Coś iście chorego, nielegalnie brutalnego i totalnie nieprzyzwoitego jak na swoje czasy - Grant Theft Auto.
W pierwszej odsłonie tej legendarnej serii nie znajdziemy niezwykłej grafiki, jak w najnowszej części. Nie jest nam dane poznać również jakąś niezwykłą fabułę o zemście, odnajdowaniu się w nowej rzeczywistości czy budowie podziemnego imperium. Nie napotkamy masy dziwaków z niezliczoną liczbą zadań pobocznych. Nie ma tu nawet miejsca dla aktywności pobocznych. Cała filozofia zabawy sprowadza się do prostego siania chaosu i nabijania punktów. Strzelamy do wszystkiego co się rusza, nieważne czy żywe, czy mechaniczne. Grunt to strzelać. Ewentualnie można wykonać misje (po kilkanaście głównych na każdy z sześciu rozdziałów plus drugie tyle zadań ukrytych), które dają najwięcej oraz pozwalają uzyskać mnożniki.
Jednak totalna rozwałka nie jest łatwa. Każde przewinienie może zainteresować miejscową policję, która, choć inteligencją nie grzeszy, potrafi napsuć krwi. A gdy już tego dokona, traci się broń i wspomniany wyżej mnożnik punktów. Zdarza się także śmierć podczas starć z przedstawicielami innych gangów, a nawet zgon pod kołami przestraszonego kierowcy. Ogólnie naszą postać ustrzelić łatwo. To nie współczesny fps z toną punktów życia i błyskawiczną autoregeneracja nadwątlonych sił. Tu kwiatki od spodu wącha się już po jednej kuli, ewentualnie po czterech, gdy dopadnie się kamizelkę kuloodporną. Dodatkowo w trakcie rozdziału zginąć można maksymalnie pięć razy. Później jest GAME OVER.
Życia nie ułatwiają też pojazdy (bardzo niesterowne) i izometryczna kamera, która po prostu nie nadąża, gdy uciekamy przed glinami czymś szybkim. W ogóle ruch uliczny i system kolizji strasznie zniechęcają do zabawy. Ale wystarczy zagryźć zęby i jakoś się jedzie.
Gra nie popieści także wielbicieli autozapisów po każdej zrobionej pierdółce. W pierwszym GTA zapisywane są jedynie rekordy punktowe. Same postępy w zabawie są zachowywane jedynie po zakończeniu każdego z rozdziałów, czyli po zdobyciu wysokiej ilości punktów i spotkaniu z głównym zleceniodawcą. Maksowanie tytułu to już impreza dla prawdziwych masochistów. Niezaliczone zadania nie restartują się same jak w nowszych odsłonach. One po prostu są niewykonane. Choćby najmniejsze potknięcie w takim wypadku oznacza zabawę z rozdziałem od samego początku. W razie W, ostrzegałem.
W tej aspołecznej przygodzie nasz bezimienny bohater w żółtym swetrze zwiedza łącznie trzy miasta: Liberty City (Nowy Jork), San Andreas (San Francisco z lekką domieszką Los Angeles) oraz Vice City (Miami). Choć grafika potrafi kłuć po oczach, a dwuwymiarowe modele postaci i pojazdów straszą pikselami, to same miasta są już w pełni trójwymiarowe (bardzo kanciasto, ale jednak) i wyraźnie różnią się od siebie. Nie tylko modelami budynków, ale także topografią, roślinnością, a nawet takimi szczegółami, jak pikselowata trawa w chodnikach czy odcień czerni na asfalcie.


Get the London look

Pierwsza część GTA doczekała się dosyć ciekawego dodatku. Mowa oczywiście o GTA: London, 1969. Jak nietrudno skojarzyć, akcja przenosi się do tytułowego Londynu A.D. 1969. Rozszerzenie oferuje kolejne cztery rozdziały siania chaosu i zniszczenia.
Podstawy są te same. Zmienia się tylko klimat i styl ruchu ulicznego. Samo miasto wyraźnie posiada to coś, czego brakowało w lokacjach z podstawki. Po prostu czuć gdzie się jest. Charakterystyczne budynki, budki telefoniczne, pojazdy, a nawet syreny radiowozów, nie mówiąc już o karykaturalnie akcentowanych odzywkach, idealnie oddają atmosferę miejsca i czasu akcji. Ponadto podczas zabawy miałem wrażenie, jakby ulice angielskiej metropolii były szersze od tych z wirtualnych Stanów Zjednoczonych. Może faktycznie tak jest, a może już dawno powinienem łykać odpowiednie proszki.
Wspominane rozszerzenie doczekało się własnego dodatku (dodatkocepcja?) o jakże nic nie mówiącym tytule GTA: London, 1961. Ten oferował kolejne siedem misji i kilka drobnych zmian w samym mieście. Niestety z przyczyn technicznych nie miałem okazji już zagrać w ten pakiet. Na stronie Rockstara (skąd można pobrać pliki za darmo) jest biała plama, a wersje z innych portali jakoś nie chciały współpracować z moją edycją GTA. Cóż, lajf...


Kącik radiowo-muzyczny

Jednym z rozpoznawalnych elementów serii, który grom towarzyszył od samego początku, jest ścieżka dźwiękowa. Tą można usłyszeć jedynie za kółkiem wirtualnych maszyn. Obecne seria słynie z długich audycji radiowych idealnie spajających i urealniających świat gry oraz ogromnej liczby licencjonowanych kawałków. Jednak u zarania dziejów marki funduszy na takie burżujstwo nie było. Było jednak trzech zaradnych ludzi, którzy od podstaw stworzyli utwory na potrzeby gry. Colin Anderson, Craig Conner oraz Grant Middletone stworzyli łącznie godzinę nagrań, na którą składają się audycje siedmiu różnych stacji radiowych. W głośnikach poza typową paplaniną usłyszeć można kawałki popowe, techno, rockowe, a nawet country. Najlepsze jednak jest to, że fikcyjni wykonawcy i ich utwory, spokojnie mogliby konkurować z prawdziwymi muzykami i nikt nawet by się nie połapał, kto tak naprawdę stał za instrumentami. Slumpussy z kawałkiem This Life to 110% procent hip-hopu. Ashtar z nutą Aori idealnie pasuje w rytmy disco późnych lat 70. Z kolei kapela Stikki Fingers i ich nuta 4 Letter Love spodobają się niejednemu wielbicielowi Guns N'Roses.
Myślicie, że taka wizja jest nierealna? Fikcyjna kapela będąca czyimś eksperymentem zdobywa miliony fanów na świecie? A Gorillaz mówi wam coś? Jeśli nie, to sobie o nich poczytajcie.
Jeżeli chodzi i ścieżkę dźwiękową z dodatku, to moja wersja gry zrobiła mi psikusa i po prostu jej nie miała (dzięki Rockstar & Cenega x.x). Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by odpowiednie bity wygooglować. I tu zaskoczenie. Wiele kawałków to utwory znane i lubiane w latach 60. Na liście znaleźć można kapelę reggae The Upsetters, kompozytora Riza Ortolani, a także melodie z takich filmów jak 28 minuti per 3 milioni di dollari, czy bardziej znanego Wenus w futrze. Naprawdę przyjemna muzyka. Szkoda tylko, że uciekła z gry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz