poniedziałek, 28 lipca 2014

Pozycje (a)seksualne

Komu Kamasutra kojarzy się z pięknie wydaną i bogato ilustrowaną książką z setkami pozycji seksualnych, ten może wracać do swojego świata tęczowych kucyków. Prawdziwa Kamasutra jest bardziej rozprawą naukową o sztuce miłowania. Bez obrazków. Zapisaną w sposób koszmarny dla współczesnego odbiorcy.
A przerabianie przeze mnie wydanie, wypuszczone w świat przez Państwowy Instytut Wydawniczy jest klasycznie (jak na  wszelkie książki wydawane przez PIW w latach 80. przystało) tak złożone, jakby robił to jednoręki i ślepy zwalisty drwal.
Sam traktat Watsjajany Mallanagi podzielony jest na siedem części, w których skład wchodzi od kilku do kilkunastu lekcji. I naprawdę, o samych pozycjach niewiele tu napisano. Mimo to, dla wielu to wciąż tytuł kontrowersyjny. Szczególnie dla tych, którzy w zasadzie nie mieli z nim styczności lub nadziali się na tanie podróbki, co bardziej przypominają ekskluzywne wydania pisemek porno.
Omawianie dzieło, niemal jak każda praca naukowa (tak przynajmniej ja ten twór traktuję) zaczyna się od solidnego wstępu, który bardziej skupia się na przedstawieniu kastowego społeczeństwa indyjskiego gdzieś pomiędzy I a VI wiekiem naszej ery. Omawiany jest tu także podział ludzi w oparciu o budowę ciała oraz prezentowane są podstawowe zabiegi higieniczne, pozwalające utrzymać minimum czystości. Jest nawet łopatologiczny wykład o myciu zębów.
To, co tygryski lubią najbardziej, odnajdujemy w części drugiej. O tym, co statystycznemu samcowi łazi po głowie, są raptem dwie lekcje. Zdecydowanie więcej jest o grze wstępnej (masowanie, całowanie, przygryzanie, szczypanie) czy czynnościach jakie czynić należny już po akcie. Jednak dla chcącego nic straconego. Komu zależy na czymś więcej niż tylko masturbacji z udziałem drugiej osoby, ten znajdzie tu wiele inspiracji, by przyjemnie zaskoczyć swoją drugą połowę.
W zasadzie bardziej szokujące mogą być cztery kolejne części, które traktują o zwracaniu uwagi na siebie, zdobywaniu serc innych oraz codziennym życiu w związku. Tutaj autor wprost pisał o wyższości pociągu nie do osoby a do majątku, legalnych zdradach, stosunkach homoseksualnych czy prostytucji. Żadną ujmą czy hańbą w opisywanym społeczeństwie nie są zdrady z kochankami, stosunki czysto fizyczne między kobietami, gdy któraś jest zaniedbywana przez męża albo uwodzenie tylko dla korzyści materialnych. Oczywiście tylko wtedy, gdy owe zjawiska zachodzą między członkami odpowiednich kast. W innych wypadkach efekty takich związków mogą być nieprzyjemne, o czym też słów kilka jest.
Do seksualności wracamy jeszcze na samym końcu, w części siódmej. Ta wprost mówi o afrodyzjakach, jakie stosować na kobiecie, by była uległa i wierna. Wspomina także o różnych środkach na potencję, by konar chciał zapłonąć* w odpowiedniej sytuacji. Znalazło się też nieco słów o zabawkach wszelkich i wszelakich, co pokazuje, że sztuczne penisy nie są czymś nowym.
Na koniec należy zadać pytanie, czy polecam lekturę Kamasutry innym. Tak, polecam. Ale tylko tym, którzy nie ograniczają się do tego, co wmówi im ksiądz na kazaniu czy polityk w telewizji. To jest pozycja dla osób, które na własną rękę szukają odpowiedzi na nurtujące je pytania. Osoby faktycznie zainteresowane tematem, znajdą w książce ciekawy opis społeczeństwa odmiennego, niż to, które znamy. Inni po prostu będą chcieli ją spalić i pewnie nawet nie będą wiedzieli za co.

------------
* Jak mawia hasło pewnej reklamy. Ale serio? Takie reklamy za dnia? W takich ilościach? Wg nich każdy facet jest wysportowanym impotentem, a każda kobieta grubą nimfomanką. Meh..... :/

poniedziałek, 21 lipca 2014

Motylki, lateks i inne japońskie perwersje

Jest gra, w której poziom absurdu mocno wykracza poza granice ustalone przez serię Devil May Cry. Tytuł o świecie bardziej porąbanym niż ten, z historii o synu Spardy. Bohaterka, której legendarny Dante może buty czyścić. A jej imię to Bayonetta. Do białowłosego jeszcze kiedyś wrócę. Dzisiaj opowiem trochę o przygodach seksownej bibliotekarki*.
Historia, która kręci się dookoła tytułowej bohaterki, pełna jest odkrywania własnego pochodzenia, poszukiwania celu w nim, kreowania przyszłości. Znajdzie się i miejsce dla walki dobra ze złem, którą ukazano inaczej niż zazwyczaj, oraz dla niejednego motywu zemsty. Wszystko przepleciono masą elementów komicznych, pozwalających na chwilę odsapnąć od ciężkich dywagacji filozoficznych. Ale bądźmy szczerzy: kto w to grał dla fabuły? Ona jest tu równie potrzebna, jak w filmach po.... Jak w filmach edukacyjnych dla osób pełnoletnich. I nie ma w tym zbyt wiele przesady. Prezentowana opowieść jest jedynie pretekstem do piekielnie widowiskowej rąbanki i dziesiątek scen z mniejszym lub większym podtekstem erotycznym. Tworzonym oczywiście pod napalonego i śliniącego się piętnastolatka z Tokio, tudzież innego regionu Japonii.
Przerywników filmowych w grze jest masa, jak na japońskie standardy w sumie przystało. Część została wyrenderowana, inne są tworzone bezpośrednio na silniku gry. Jednak do ciekawszych można zaliczyć te trzecie, na których animacje postaci się zatrzymują i na wszystko nakładany jest filtr starej kliszy fotograficznej. W samych przerywnikach znajdziemy masę walk i scen o mocno erotycznym charakterze. Nieraz jedno z drugim ostro wymieszano. Do tego dorzucono trochę scen komicznych i masę nudnych rozmów i monologów. Najważniejsze jednak, że możemy się przyjrzeć w nich naszej bohaterce.
Istota ta, o wyglądzie bibliotekarki nimfomanki i strasznie nierealistycznej figurze oraz w obcisłym stroju ze skóry i lateksu (a tak naprawdę to z włosów o.O), swym wyglądem (serio, typowa napalona nauczycielka z filmów na P) i zachowaniem (ach, ten lizak) ma ostro prowokować i przyciągać graczy płci męskiej do gry. W Japonii może i działa, ale na zachodzie przyjemności z zabawy szuka się bardziej w eksterminacji wrogów niż podziwianiu protagonistki.
A eksterminować jest jak i czym. Nasza bohaterka posiada spory arsenał zabawek (nie, nie tych z sexshopu). Na wstępie otrzymujemy ledwie cztery pistolety. Arsenał można rozbudować o strzelby, bazuki, miecze, bicze i kilka innych bardzo absurdalnych zabawek, którymi będziemy szerzyć sprawiedliwość. Podstawowy zestaw niejednokrotnie zostanie wzbogacony o oręż pozostawiany przez ubitych wrogów. Nie należy on do zbyt wytrzymałych, ale za to pozwala na efektywne i efektowne przerzedzanie anielskich zastępów.
Wspomnianą efektowność będzie jednak ciężko przedstawić słowami. Animacji ataków w grze są setki, od tych podstawowych, gdzie jedynie machamy bronią, po te kończące kombinacje, w których część stroju (tego z włosów) naszej wiedźmy zmienia się w olbrzymią pięść lub buta widowiskowo wbijającego obcas w rozbryzgującego się anioła. Nieraz przyjdzie nam wykonać atak specjalny, który jest połączeniem średniowiecznej tortury ze sporą domieszką ostrego sado-maso. Po prostu level japan, tego się nie ogarnia, to się podziwia. Szczytem szczytów są jednak egzekucje przeprowadzone na bossach. Na dobry początek bohaterka odprawia inkantację wyglądającą niczym taniec erotyczny, jej strój znika i przemienia się w smoka, olbrzymią skolopendrę, pająka lub ręce. Ten dziwny twór zagryza, dusi lub... gra ubitym przeciwnikiem w siatkówkę. Serio, tego nie da się opisać. Polecam zobaczyć to i owo na filmikach pochowanych po internetach.
Gra nie samą walką stoi. W trakcie zabawy przyjdzie nam się zmierzyć z kilkoma wyzwaniami z nieco innej, i jeszcze bardziej absurdalnej, beczki. W dodatku wszystkie sprawiają wrażenie wyciągniętych z gier sprzed kilku dekad. Pierwszym urozmaiceniem jest minigierka pomiędzy kolejnymi etapami. Wygląda na żywcem przeniesioną z jakiegoś salonowego automatu. A zabawa jest tu całkiem prosta: mając ograniczoną liczbę strzałów wykręcamy jak największy wynik strzelając do tałatajstwa szwendającego się w polu widzenia. I jeszcze ta klimatyczna nuta, o której później. Poza tym znajdziemy jeszcze dwa etapy z motocyklem. W pierwszym pędzimy autostradą, w drugim... Tego nie zdradzę, to jest zbyt dziwne. Kto chce, ten zobaczy. Mistrzem mistrzów jest natomiast fragment polegający na ujeżdżaniu pocisku balistycznego. Tak, dobrze widzicie. To nie jest pomyłka.
Na koniec słów kilka o końcu. Również nietypowym. Gdy człowiek już widzi napisy końcowe, te zostają solidnie zmaltretowane i gra trwa dalej. Tak przyjemnego i interaktywnego outro jeszcze nigdy nie widziałem.
To co opisałem, może wydawać się dziwne, pomylone, zboczone, niegrywalne, a nawet popieprzone. Tu mam jednak złą wiadomość: ta gra jest jedną z najprzyjemniejszych w jakie grałem. Poziom absurdów, podtekstów seksualnych, kontrast między sztywną powagą a pokręconym pastiszem i jakość techniczna całości tworzą z tego tytułu naprawdę kawał solidnej rozrywki wartej najwyższej oceny.Ach, jest jeszcze ta pokręcona muzyka...


Kącik muzyczny

Muzyka za która opowiada Hiroshi Yamaguchi i współpracujący z nim inni kompozytorzy. W tym wypadku niełatwo wymienić gatunki przewijające się przez całą ścieżkę dźwiękową. Jest ona totalnym miszmaszem wszystkiego ze wszystkim. Zestawieniem kompozycji, gdzie jedne są genialne, a drugie strasznie kiczowate. Jednak w samej grze wszystkich słucha się równie przyjemnie, ponieważ dźwięk tworzy w tym tytule z obrazem uzależniająca mieszankę wybuchową.
Do naszych uszu dotrą mieszanki elektroniki z rockiem, jazzu z techno i inne dziwactwa. Nie zabraknie też klasycznych chórów gregoriańskich, pompatycznej muzyki symfonicznej czy totalnego kiczu iście z japońskich programów dla nastolatek.
Na własny akapit zasługuje motyw przewodni gry, jazzowy standard Fly Me to the Moon, który usłyszymy w dwóch wersjach. Pierwszy, opisany jako Infinite Climax Mix, jest naprawdę dobry. Szczególnie gdy chcesz, aby torturowany przez ciebie szpieg sam przewiercił sobie uszy. Choć na dłuższą metę można się nawet przyzwyczaić. Wersja druga, słyszana jedynie w trakcie napisów końcowych, koi nerwy i leczy duszę. Za to wykonanie odpowiada legenda muzyki amerykańskiej - Brenda Lee.

------------
* Seksownej w japońskim znaczeniu tego słowa. 

czwartek, 10 lipca 2014

Lolita w krainie czarów

Oto Lolita. Ta od Nabokova. Ze Stanów Zjednoczonych sprzed paru dekad przenieśmy ją do Polski. Takiej współczesnej. Koniecznie zmieńmy jej imię na Alicję. Kasia też może być i za towarzysza dajmy jej...
...Aleksa, przeciętnego scenarzystę bez większych życiowych sukcesów. Cała przygoda może zacząć się od piłki i stłuczonej szyby w oknie. Bohaterów umieśćmy w mniej reprezentatywnej części Warszawy. Gdzieś po środku masowego ograniczenia umysłowego - społecznego defektu mózgu wynikającego z niewiedzy i ignorancji. Miejsce to będzie idealnym tłem dla dziwnego związku czternastolatki z trzydziestoparoletnim facetem.
Opowieść zbudujmy klasycznie, bez większych przeskoków w czasie i z perspektywy naszego pechowego bohatera. Będzie zniesmaczony światem i obojętny wobec wszystkiego. Przynajmniej do czasu, gdy spotka tytułową Alicję. Od tego momentu dodawajmy powoli zjawiska dziwne, które raczej nie dzieją się zbyt często, a ich logiczne wytłumaczenie... cóż... uznajmy za niemożliwe.
Ilość zdarzeń niemożliwych ma sprawić, by Aleks się zmieniał, myślał i w końcu solidnie zajrzał we własne wnętrze. To też zróbmy nietypowo - niech to przypomina grę rpg w pokręconym świecie fantasy, gdzie kruki gadają, a las zjada duszę człowieka, gdzie baśniowe postacie pochodzą z najstraszniejszych horrorów. Wrzućmy go do miejsca, w którym każda jego decyzja odbija się na losach innych, do mrocznej przygody zakończonej (jak to w grach bywa) walką z bossem.
Na koniec jeszcze jedna sprawa. Nie dzielmy tej historii na dwa tomy, jak wydawnictwo Red Horse. Niech książki Alicja tom 1 oraz Alicja i Ciemny Las będą po prostu Alicją, jedną książką. Tak, jak chciał autor - Jacek Piekara. Tak, jak uczynił to drugi wydawca, czyli Fabryka słów.


LOL! SWAG! Jakie YOLO!

...Dawida, typowego studenta, któremu w głowie tylko chlanie i posuwanie wszystkiego, co się rusza. Przygodę zacznijmy w wakacje na jakiejś studenckiej imprezie. Chociaż w zasadzie zacznijmy gdzieś od końca, od brutalnego zderzenia słabego chłopaka z ciężkimi butami kogoś, kto pasuje do rysopisu rosyjskiego przestępcy. Na dzień dobry zmuśmy odbiorce do zadania setek pytań z serii "ale o co cho?".
Zróbmy z tego piękną baśń z księciem, w której książę porywa księżniczkę. Pozbędziemy się jednak całej bajkowości. Mistyczną krainę zamienimy na Polskę, brudną, szarą i współczesną. Rolę księcia odegra wspomniany Dawid, doskonale zastąpi Don Kichota w zastępach błędnych rycerzy. Jest jeszcze kwestia porywanej, piętnastoletniej Kasi. Uzależnionej od gier i książek kruchej istotki, która, jak na współczesne księżniczki przystało, ma jaja większe o wielu facetów.
Ale gdzie ta dwójka mogłaby uciec? A przed siebie. Niech wyjdzie z tego historia drogi, szalonej podróży przez najdziwniejsze zakamarki polskiego społeczeństwa pełnego absurdów, uprzedzeń i bogobojnej ignorancji grubo podlanej komentarzami naszego bohatera, które delikatne nie są. Powiedzieć, że są wulgarne, to nadal spore niedopowiedzenie. Niech wszelkie przekleństwa najcięższego sortu będą jedynie wierzchołkiem góry lodowej, w której znajdziemy tony pogardy do niemal wszystkiego, ostro podlane setkami porównań do dzieł i szczyn kultury masowej, wydarzeń z ostatnich dziesięcioleci. przedziwnych fantazji rodem z Matrixa oraz wszechobecnego seksu.
To nie ma być baśń piękna. Z tego ma wyjść baśń prawdziwa, brudna, ciężka i wulgarna, jak samo życie. To ma być opowieść o miłości. Miłości nienormalnej, spaczonej, nielegalnej, karanej, będącej z początku jedynie kolejna grą na Nintento GameCube. Pod pozornym prymitywizmem powieści, czytelnicy powinni zobaczyć walkę na ziemi i w niebie przeciwko sobie samemu, o siebie, jaką toczy w swej chorej głowie główny bohater.
Prowokujmy wszystkim, nawet tytułem książki Jakuba Żulczyka. Okładka ma krzyczeć, szaleć i wmawiać swojej ofierze: Zrób mi jakąś krzywdę!
Tylko nie róbcie krzywdy samemu tekstowi, jak dotychczas. Skład (a w szczególności odstępy między wyrazami tu i tam) oka nie cieszy, jak powinien. Znajdzie się też kilka brakujących przecinków i liter. Ale niewiele... Na szczęście.

Jak mag z magiem

Wpisy dotyczące tylko książek chyba staną się normą. Dlaczego? Bo mogę. I tyle. I na pierwszy rzut dostaniecie dwie magiczne trylogie z małym bonusem.
Trylogię Czarnego Maga Trudi Canavan czytałem całe wieki temu. W okolicach premiery części ostatniej, w moje łapki trafiła część pierwsza, czyli Gildie magów. Za książkę złapałem tylko dlatego, że zaintrygowała mnie okładka. W tych pradawnych czasach miałem istną fazę na wszelkie przejawy magii w grach RPG, więc i książka z postacią w szacie na okładce mnie kupiła. 
Gdy zabrałem się za lekturę, potrzebowałem raptem kilku dni na wchłonięcie całej powieści. Ledwo skończyłem poznawać przygody młodej Sonei, poleciałem jak głupi do księgarni po kolejne tomy. Nowicjuszkę i Wielkiego mistrza również czytałem bez większych przerw na inne, teoretycznie ważniejsze rzeczy. W sumie na całość potrzebowałem tygodnia, bo jednak do szkoły trzeba było chodzić. 
Dziś siedzę i zastanawiam się, co w tej sadze było takiego dobrego? Czy to bogaty i spójny świat wykreowany przez autorkę? Ukazanie magii jako żywiołu tkwiącego w samych bohaterach? Może wielowątkowa fabuła? Albo umiejętne tworzenie tajemnic i zdradzanie ich powoli, krok po kroku, tak aby z każdą następną stroną rósł apetyt na opowiadaną historię? Tego nie wiem. Wiem jednak, że w momencie, w którym skończyłem ostatni tom, poczułem dziwną pustkę i zadałem sobie jedno ciche pytanie: dlaczego to już koniec?


A jednak można gorzej

Po latach przerwy od twórczości Canavan, dorwałem Uczennicę maga, prequel wspomnianej wyżej trylogii. Niestety ta pozycja okazała się strasznie słaba. Co prawda przedstawione zostały dwa (niby ciekawe) wątki, wyjaśniono kilka faktów z historii Kyralli, ale wszystko było strasznie przewidywalne, z zakończeniem powieści włącznie. Ponadto o wielu wspomnianych tu rzeczach, w pierwszych dziełach autorki nie było ani słowa. Pojawiły się one dopiero w nowszych tekstach, czyli Trylogii Zdrajcy, gdzie w dodatku stały się najważniejszymi elementami nowej historii. Ktoś tu ewidentnie źle zareklamował książkę...
Polecam tylko największym fanom tej australijskiej pisarki. Ale za nic nie biorę odpowiedzialności. Tak ostrzegam w razie W.


Bo zdrajców nigdy za mało

Ktoś rzekł ongiś, że opowieści najlepiej zacząć od solidnego wybuchu, a później już tylko zagęszczać atmosferę. Powiedzenie to musiała znać i Trudi Canavan, ponieważ na wstępie nowej przygody mamy już kilka trupów, które są początkiem ledwie jednego z wielu wątków poruszanych w Trylogii Zdrajcy. W pierwszym tomie, Misja Ambasadora, dane jest nam poznać cztery główne, często przeplatające się ze sobą wątki, które są doskonale uzupełniane przez opisy zmian jakie zaszły w wyglądzie świata i mentalności bohaterów przez te dwadzieścia lat, które minęły od wydarzeń z Wielkiego mistrza.
Przedstawiony świat znów stał się szary i nie było w nim miejsca dla oczywistej walki dobra ze złem, jak to było w Uczennicy maga. Wrócił także mój ukochany wpływ presji i poglądów społecznych oraz polityki możnych inszego świata na losy bohaterów. Nie jest to może poziom Sapkowskiego, ale jednak coś jest.
Tom drugi, Łotr, wplata w najważniejsze wątki jeszcze jeden, który jedne elementy komplikuje, inne rozwiązuje i kończy. Tu historia trochę zwalnia, ale nie traci na atrakcyjności. Nieco wolniejsze tempo nadrabia ilością zwrotów fabularnych na przyzwoitym i logicznym poziomie, które nieraz nawet zaskakują.
Teoretycznie ostatnia część serii powinna zamykać wszystkie rozpoczęte i niewyjaśnione jeszcze wątki. Tak też jest w Królowej Zdrajców; z jednym, bardzo drobnym wyjątkiem, który aż się prosi o podróż za pustynię i kolejną trylogię (która już powstała lub powstaje - nie wiem, nie czytałem nic więcej, co spod pióra Canavan wyszło - przynajmniej taką mam nadzieję). Wracając jednak do tych fragmentów fabuły, które doczekały się swojego zwieńczenia, powiedzieć można, że większość z nich okazała się dosyć nieprzewidywalna. Raptem ze dwa, góra trzy, doczekały się finału, jakiego się spodziewałem. Wśród tych niespodziewanych tylko jeden mogę uznać za niezbyt udany. Jest za  krótki i wybuchowy. Po prostu momentalnie się urywa i tyle. Czytelnikowi zostaje jedynie podziwianie jak wątek zaprezentowany na pierwszych stronach Misji Ambasadora i ciągnięty intensywnie przez kolejne dwa tomy umiera śmiercią nieciekawą, a jego zwłoki są rozszarpywane przez strony dopowiedzeń jakby na siłę.
Na szczęście całą trylogię czyta się strasznie przyjemnie. Dla osób lubujących w magicznych klimatach, chęć przeczytania jednego rozdziału może zakończyć się przeczytaniem przynajmniej połowy książki. Ja tak miałem, gdy swoją przygodę zaczynałem z tomem pierwszym i gdy kończyłem trzeci.