czwartek, 10 lipca 2014

Jak mag z magiem

Wpisy dotyczące tylko książek chyba staną się normą. Dlaczego? Bo mogę. I tyle. I na pierwszy rzut dostaniecie dwie magiczne trylogie z małym bonusem.
Trylogię Czarnego Maga Trudi Canavan czytałem całe wieki temu. W okolicach premiery części ostatniej, w moje łapki trafiła część pierwsza, czyli Gildie magów. Za książkę złapałem tylko dlatego, że zaintrygowała mnie okładka. W tych pradawnych czasach miałem istną fazę na wszelkie przejawy magii w grach RPG, więc i książka z postacią w szacie na okładce mnie kupiła. 
Gdy zabrałem się za lekturę, potrzebowałem raptem kilku dni na wchłonięcie całej powieści. Ledwo skończyłem poznawać przygody młodej Sonei, poleciałem jak głupi do księgarni po kolejne tomy. Nowicjuszkę i Wielkiego mistrza również czytałem bez większych przerw na inne, teoretycznie ważniejsze rzeczy. W sumie na całość potrzebowałem tygodnia, bo jednak do szkoły trzeba było chodzić. 
Dziś siedzę i zastanawiam się, co w tej sadze było takiego dobrego? Czy to bogaty i spójny świat wykreowany przez autorkę? Ukazanie magii jako żywiołu tkwiącego w samych bohaterach? Może wielowątkowa fabuła? Albo umiejętne tworzenie tajemnic i zdradzanie ich powoli, krok po kroku, tak aby z każdą następną stroną rósł apetyt na opowiadaną historię? Tego nie wiem. Wiem jednak, że w momencie, w którym skończyłem ostatni tom, poczułem dziwną pustkę i zadałem sobie jedno ciche pytanie: dlaczego to już koniec?


A jednak można gorzej

Po latach przerwy od twórczości Canavan, dorwałem Uczennicę maga, prequel wspomnianej wyżej trylogii. Niestety ta pozycja okazała się strasznie słaba. Co prawda przedstawione zostały dwa (niby ciekawe) wątki, wyjaśniono kilka faktów z historii Kyralli, ale wszystko było strasznie przewidywalne, z zakończeniem powieści włącznie. Ponadto o wielu wspomnianych tu rzeczach, w pierwszych dziełach autorki nie było ani słowa. Pojawiły się one dopiero w nowszych tekstach, czyli Trylogii Zdrajcy, gdzie w dodatku stały się najważniejszymi elementami nowej historii. Ktoś tu ewidentnie źle zareklamował książkę...
Polecam tylko największym fanom tej australijskiej pisarki. Ale za nic nie biorę odpowiedzialności. Tak ostrzegam w razie W.


Bo zdrajców nigdy za mało

Ktoś rzekł ongiś, że opowieści najlepiej zacząć od solidnego wybuchu, a później już tylko zagęszczać atmosferę. Powiedzenie to musiała znać i Trudi Canavan, ponieważ na wstępie nowej przygody mamy już kilka trupów, które są początkiem ledwie jednego z wielu wątków poruszanych w Trylogii Zdrajcy. W pierwszym tomie, Misja Ambasadora, dane jest nam poznać cztery główne, często przeplatające się ze sobą wątki, które są doskonale uzupełniane przez opisy zmian jakie zaszły w wyglądzie świata i mentalności bohaterów przez te dwadzieścia lat, które minęły od wydarzeń z Wielkiego mistrza.
Przedstawiony świat znów stał się szary i nie było w nim miejsca dla oczywistej walki dobra ze złem, jak to było w Uczennicy maga. Wrócił także mój ukochany wpływ presji i poglądów społecznych oraz polityki możnych inszego świata na losy bohaterów. Nie jest to może poziom Sapkowskiego, ale jednak coś jest.
Tom drugi, Łotr, wplata w najważniejsze wątki jeszcze jeden, który jedne elementy komplikuje, inne rozwiązuje i kończy. Tu historia trochę zwalnia, ale nie traci na atrakcyjności. Nieco wolniejsze tempo nadrabia ilością zwrotów fabularnych na przyzwoitym i logicznym poziomie, które nieraz nawet zaskakują.
Teoretycznie ostatnia część serii powinna zamykać wszystkie rozpoczęte i niewyjaśnione jeszcze wątki. Tak też jest w Królowej Zdrajców; z jednym, bardzo drobnym wyjątkiem, który aż się prosi o podróż za pustynię i kolejną trylogię (która już powstała lub powstaje - nie wiem, nie czytałem nic więcej, co spod pióra Canavan wyszło - przynajmniej taką mam nadzieję). Wracając jednak do tych fragmentów fabuły, które doczekały się swojego zwieńczenia, powiedzieć można, że większość z nich okazała się dosyć nieprzewidywalna. Raptem ze dwa, góra trzy, doczekały się finału, jakiego się spodziewałem. Wśród tych niespodziewanych tylko jeden mogę uznać za niezbyt udany. Jest za  krótki i wybuchowy. Po prostu momentalnie się urywa i tyle. Czytelnikowi zostaje jedynie podziwianie jak wątek zaprezentowany na pierwszych stronach Misji Ambasadora i ciągnięty intensywnie przez kolejne dwa tomy umiera śmiercią nieciekawą, a jego zwłoki są rozszarpywane przez strony dopowiedzeń jakby na siłę.
Na szczęście całą trylogię czyta się strasznie przyjemnie. Dla osób lubujących w magicznych klimatach, chęć przeczytania jednego rozdziału może zakończyć się przeczytaniem przynajmniej połowy książki. Ja tak miałem, gdy swoją przygodę zaczynałem z tomem pierwszym i gdy kończyłem trzeci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz