Siekacze, tudzież gry hack'n slash, są doskonałymi zapchajdziurami pomiędzy premierami ciekawszych (moim zdaniem) gier. Dlatego w wiele pozycji zagrałem, ale prawie żadnej nie ukończyłem.
Największą wadą, a dla zagorzałych fanów gatunku zaletą, jest totalny brak świeżości w projektach kolejnych tytułów. Zdecydowana większość twórców czerpie pomysły garściami z jednej serii, ale przy tym rzadko dodają coś od siebie. W ten sposób na rynek przeważnie trafiają słabsze lub gorsze klony, którym do protoplasty daleko. Do nielicznych wyjątków należą pierwsze odsłony cyklu Sacred, ale to inna para kaloszy, do której kiedyś wrócę. Na razie pora zająć się bardziej klasycznymi siekaczami i zacząć przegląd od klasyka, czyli....
...Diabolo*
A dokładniej Diablo, gdyby ktoś nadal miał wątpliwości. Jedno z cudownych dzieci legendarnego studia Blizzard. Tytuł, w który pograłem ledwie dwie godziny. Niewiele dłużej spędziłem też z częścią drugą, ale ostatnią styczność z serią miałem w czasach, gdy byłem mały, głupi i wierzyłem w niezawodność wersji pirackich. Tona trojanów, dwa bardziej klasyczne wirusy, resetujące się ustawienia przy każdym uruchomieniu programu oraz brak filmików robią swoje. Po tej przygodzie przestawiłem się na oryginały.
Wróćmy do głównego tematu. Pierwszy Diablo wprowadził nieco zmian do gatunków komputerowych erpegów. Największą bodajże było oparcie zabawy na dynamicznych walkach z hordami przeciwników. Na bok odstawiono tury, aktywną pauzę, skomplikowane opowieści. Pozostawiono jednak solidnie rozbudowany system rozwoju postaci. Tutaj liczyła się tylko efektowna i efektywna sieka oraz polowanie na coraz lepszy ekwipunek.
Pomysł na nowy sposób zabawy został rozwinięty i dopieszczony w Diablo 2, tytuł kultowy dla wielu. Sukces tej wiekowej już produkcji był tak wielki, że po dziś dzień wielu developerów tworzy swoje gry mocno inspirując się dziełem Blizzarda. Inspiracje te niestety często działają na zasadzie kopiuj-wklej i okazują się strasznie nieprzyjemne w odbiorze.
Moj szTy Brocie!
W roku 2006 małe polskie studio Rebelmind wydało skromną grę Frater. Nie była to produkcja wielka, o czym może świadczyć choćby jej premiera w naszym kraju - dodano ją jako pełną wersję do jednego z numerów magazynu CD-Action, który ówcześnie kosztował dwadzieścia złotych bez grosza. O ile mnie pamięć oczywiście nie myli.
O samym tytule nie można powiedzieć wiele dobrego. Słaba historia, głupi przeciwnicy, zadania poboczne, które w sumie same się wykonywały i mocno nieświeża grafika jakoś do zabawy nie przekonywały. Jednak osoby nieprzywiązujące zbytniej uwagi do tych szczegółów, otrzymywały całkiem przyjemny zapychacz czasu na kilkanaście minut bezstresowej zabawy.
Zboczony kursor
Legend: Hand of God to kolejna przeciętna gra, której ciężko było mnie przykuć do dłuższej zabawy. Swoje pierwsze podejście skończyłem po około sześciu godzinach (łącznie) przygody i zaklikaniu się do snu. Drugie było o wiele krótsze, acz z powodów technicznych. Znalazły się tu jednak dwa ciekawe elementy.
Pierwszym był system walki . Nie przypominam sobie, aby wcześniej lub później ktoś wydał grę, w której animacje ataków są zależne od rozmiarów przeciwnika. Przy humanoidach wyglądało to dosyć typowo. Podczas potyczki z małymi stworami bohater wyraźnie siekł bronią jak kosą, tuż przy ziemi. Najciekawiej (i najśmieszniej) było podczas starć z olbrzymami. W tym wypadku nasz awatar wykonywał dosyć komiczne podskoki i piruety, aby trafić giganta w korpus. Zamysł uważam w sumie za dobry, ale wykonanie wyszło śmiesznie.
Numer dwa to dosyć oryginalny kursor. Zamiast klasycznej strzałki pod nasze rozkazy oddano... wróżkę. Wspomniana istota nie tylko odwalała czysto techniczną robotę, ale była też komentatorem naszych poczynań oraz robiła za pochodnie, gdy naokoło panował mrok. Dodatkowego smaczku temu elementowi dodaje Joanna Jabłczyńska (podkładała głos pod wróżkę w polskiej wersji językowej), której intonacja przy wypowiadaniu pewnych kwestii dotyczących ogromnego oręża jest bardzo jednoznaczna. If you know what I mean...
Ten, którym miotał Hulk
Nawiązanie do filmu Avengers jest jak najbardziej na miejscu. Po dwóch dniach z grą Loki, miałem ochotę zrobić z płytą to, co zielonoskóry siłacz zrobił ze wspomnianym bogiem.** Tytuł niczym do siebie nie przyciągał. Szarobure miejscówki, nudni przeciwnicy, słaby feeling walki, szarobure miejscówki, diabelnie drobny tekst na wyższych rozdzielczościach i nic, ale to absolutnie nic, co by człowieka zachęcało do wgłębiania się w świat kilku mitologii, które stały się podstawą fabuły. Kaszana....
Mitologii lepsze zastosowanie
Lepiej z tematem wplątywania starożytnych mitologii do gry zapoznali się twórcy gry Titan Quest. Ich produkcja okazała się nie tylko przyjemniejsza dla oka i bardziej grywalna, ale też miała to bliżej nieokreślone coś, czego brakowało tytułowi wspomnianemu akapit wyżej. System rozwoju postaci nowości nie wprowadzał, acz przyjemnie motywował do dalszej gry. Choć z samej rozgrywki niewiele pamiętam, to mam bardzo przyjemnie odczucia na wspomnienia o tym siekaczu. Ponadto jest to nieliczna z porzuconych gier, którą odstawiłem na bok nie z powodu znudzenia, a premiery czegoś, na co bardzo czekałem. Ostatnio mnie kusi, by znów dać szansę tej pozycji. I chyba tak zrobię.
------------
* Kto pamięta ks. Piotra Natanka?** Kto nie wiedział, niech żałuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz