poniedziałek, 26 maja 2014

Usmy cód śfiata

Wszystko mi mówiło, aby za wszelką cenę omijać Windows 8. Udawało mi się to. Do niedawna. Nowy laptop dla kogoś z rodziny wymusił na mnie starcie z tym potworem. I wiecie co? Miałem rację. To nie system operacyjny. To tragikomedia...
Na dobry początek nowa zabawka wymusiła na mnie rejestrację na serwerach Microsoftu. Bez tego nie mogłem rozpocząć nawet wstępnej autokonfiguracji systemu. A jakie ogromne było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mam już dwa konta użytkowników: to własnoręcznie stworzone i domyślne konto administracyjne.
W międzyczasie dostrzegłem legendarne kafelki. Przez chwilę miałem wrażenie, że tak właśnie wygląda paw tęczowego jednorożca. Ani to ładne, ani użyteczne. Smaczku odkryciu dodały aplikacje ukryte za tymi kafelkami. Na starcie dostałem player TVN-u, dwa radia, info o pogodzie w Nowym Jorku, znienawidzony przeze mnie antywirus i tonę innych śmieci. Szczerze, nie wiem na jaką cholerę ten szajs komu. Dlatego z miejsca postanowiłem pousuwać to, co się da.
I tu kolejny zonk. Gdzie jest panel sterowania?! Klasycznego przycisku START nie ma, więc trzeba iść drogą okrężną przez ustawienia monitora. Jest! No to usuwam co trzeba i... znów mnie cholera bierze. Jakiś proces systemu obciąża mocno procesor. Szybko okazuje się, że proces ten odpowiada za wyszukiwanie i instalację aktualizacji. Co tu zrobić? Oczywiście pobrać wszystko i zainstalować. Mijają trzy godziny, podczas których pasek postępu wyglądał tak, jakby Windows Update starał się nawiązać jakieś połączenie z serwerami. Jednak coś tam się poza moim wzrokiem działo i po wspomnianych trzech godzinach system poprosił o ponownie uruchomienie komputera. No to klik i jeszcze jeden zonk. Ponowne uruchomienie uniemożliwia jedna działająca aplikacja. Oczywiście jest nią Windows Update. Nosz [cenzura]. Po długiej walce na spojrzenia laptop się poddaje i w końcu robi, co robić ma. 
Aktualizacje zainstalowane, zbędne konto usunięte, podstawowe programy zainstalowane i tylko procesor jest bardziej zapracowany niż był. Oczywiście maltretuje go ten śmieć z Windowsa. Ale kit z tym, zajmę się problemem jutro. Teraz tylko wyłączyć sprzęt i.... jak to się wyłącza? No i szukam, sprawdzam, kombinuję. I powiem szczerze. Sam bym chyba nie wpadł na to, że najpierw trzeba najechać kursorem na mikroskopijną ikonkę w prawym dolnym rogu, potem wybrać ikonę ustawień i dopiero znajdę znaczek wyłączenia całości....
Normalnie [długa cenzura soczystej wiązanki]. Ci co wymyślili ten system powinni zostać powieszeni za [i jeszcze jedna cenzura]! Może i Windows 8 jest sprawniejszy od siódemki, ale pomysły na wygląd i rozmieszczenie pewnych opcji w tym czymś wołają o pomstę do nieba. Dobrze, że jeszcze są rożne nakładki poprawiające to i owo.


Alzheimer dnia pierwszego

O dwóch sprawach zapomniałem. Pierwsza - Internet Explorer, czyli przeglądarka używana tylko do ściągnięcia innej przeglądarki. Z roku na rok działa coraz wolniej i na coraz dziwniejsze strony odsyła. Tym razem adres startowy wysłał mnie na jakąś pseudoinformacyjną stronę, gdzie większość reklam promowała strony porno. I don't want to live on this planet anymore...
Sprawą drugą są pasjanse, których na nowym dziecku Microsoftu nie znajdziemy. Tak, wiem, śmiech na sali. Facet tęskni za pasjansami. Jest jednak jedno "ale". To nie ja tęsknię za pasjansami, a nowa właścicielka komputera, która gra sporadycznie i w te same gry, co w biurze. Brakujące gry można na szczęście pobrać z oficjalnego sklepu Windowsa. Jednak by to zrobić, znów trzeba się naszukać i naklikać.


Masakry dzień drugi

Wieczór spędziłem na szperaniu po necie i czytaniu ton żalów na Windows 8. W ten właśnie sposób przypomniałem sobie o aktualizacji 8.1. Poczytałem co i jak trzeba zrobić, by dokonać aktualizacji. A należało skorzystać z Windows Store oraz kliknąć w ikonkę ukrytą w tonie reklam innych aplikacji. Bo wiecie, zwykłe pobranie pliku instalacyjnego ze strony producenta jest zbyt staromodne jak na nowe standardy ludzi z Redmond. Teraz musiałem już tylko czekać na ściągnięcie wszystkiego, instalacje i aktualizację. W tym czasie poczytałem trochę, pooglądałem, zjadłem drugie śniadanie i zdemontowałem komputer z epoki procesora łupanego.
Gdy w końcu wróciłem do laptopa, okazało się, że ten znów wymaga logowania na konto na serwerach Microsoftu, aby sfinalizować wprowadzanie poprawek. No dobra, jak mus, to mus (najlepiej czekoladowy XD). Chwilkę później wyskakuje pytanie o ustawienia wymiany danych ze wspomnianymi serwerami. Oczywiście można się tym nie przejmować i zostawić wszystko domyślnie włączone. Moje anarchistyczne ja postanowiło jednak przejść do ustawień zaawansowanych i zobaczyć, czego to też ode mnie chcą. A chcą wszystkiego: pobierania wszystkich informacji o tym co mam i co robię na komputerze, wysyłania mi ton spamu z propozycjami i reklamami kolejnych aplikacji, umieszczenie moich prywatnych plików w chmurze. Zgroza. Z miejsca wyłączyłem wszystko, choć mam dziwne wrażenie, że istnieje w systemie coś, co i tak wysyła do Stanów co trzeba. Oczywiście już bez mojej wiedzy.
W tym momencie w mojej główce zakwitła myśl, że pojęcie Personal Computer (PC) jest absolutnie puste. Przy systemie, który wszystko wszędzie rozsyła, decyduje za ciebie o tym, co ma być zainstalowane i w zasadzie wymaga połączenia z internetem, aby coś w nim działało, nie ma już czegoś takiego jak prywatność na prywatnym sprzęcie. Owszem, jeżeli ktoś wcześniej był podłączony do sieci, to też z prywatnością bywało różnie, ale teraz wprost nam mówią, że mamy o niej zapomnieć.
Wracam jednak do procesu aktualizacji. Nim ten dobiegł końca, na komputer wgrano mi wszystkie aplikacje usunięte dnia poprzedniego plus kilka nowych [tutaj niekontrolowany wybuch złości]. Oczywiście cały ten syf pousuwałem. A po chwili zrobiłem to jeszcze raz, ponieważ dla zabawy zostały usunięte wszystkie konta lokalne, czyli te, których nie rejestruję na serwerach Microsoftu. Konto może lokalne, ale śmieci globalne (czyt. te [cenzura] aplikacje) musiało oczywiście wszystkie wgrać. I znów pytam: po cholerę mi pogoda w Sao Paulo, bank bitcoinów czy 30-dniowa wersja jakiegoś słownika?!
Chwila przerwy na plusy wersji 8.1. Przywrócono przycisk START. Działa jednak inaczej niż w poprzednich wersjach systemu. Odsyła do kafelek. To było po pierwsze. Po drugie, ikonkę wyłączenia systemu umieszczono w widocznym miejscu. Po trzecie i ostatnie: rozwiązanie problem z obciążeniem procesora. Już go nie zamęcza ten feralny proces i komputer w końcu działa tak szybko oraz sprawnie, jak miał działać.
I powrót do minusów. Małego, ostatniego i związanego z pasjansami. Te można za darmo pobrać z Windows Store, ale... Właśnie, jest to "ale", niejedno nawet. Pograć można tylko na kontach połączonych z serwerami. Na konto lokalne gry nawet nie ściągniemy. Po uruchomieniu doznałem wielokrotnego szoku. Na dzień dobry w oczy rzuca mi się ogromna ikonka Facebooka (chyba FailButa, nic mnie nie przekona do założenia konta w tym rynsztoku ludzkiej próżności i głupoty), okienko logowania do Xbox Games (że co?! przecież Xbox to konsola nie pecet!) i tona informacji o nagrodach, medalach i rankingach za granie w pasjanse.... Pytam po raz kolejny: Po jaką cholerę?!


Słowem końca

Windows 8 to porażka. Legendarny system operacyjny do wszystkiego okazuje się, zgodnie z przysłowiem, do niczego. Jest nieintuicyjny, zaśmiecony tonami zbędnego oprogramowania, a doprowadzenie go do sensownej użyteczności wymaga zbyt wielu nerwów. Może i nadaje się to coś na urządzenia przenośne, ale na komputerze wymagam solidnego i przejrzystego narzędzia bez zbędnych dodatków. Chyba pora na nowy dysk i zabawy z Linuksem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz